Nie znam się dobrze na jego twórczości, ale jeśli miałbym wskazać ulubioną kompozycję: Gnossienne No. 1. [1]
Zdaje się, że ciekawy był to człowiek. Część życia, a przynajmniej tę najciekawszą część, pomieszkiwał na Monmartrze. Przebywał także w podparyskim banlieu, Arceuil, miasteczku w którym codziennie wysiadam z pociągu, wracając do mieszkania. Jeszcze za czasów Montmartru wiódł klasyczny żywot jego rezydenta: szlajał się po kabaretach, upijał, romansował, pałał ambicjami artystowskimi. I słusznie. Jego muzyka wyróżnia się na tle innych kompozytorów jego epoki. Przynajmniej wyróżniła się dla mnie. Jego cykl zatytułowany Gnosiennes, składający się z sześciu mniejszych kompozycji jest prawdopodobnie najlepszym dziełem na fortepian, jakie słyszałem. I są jak Satie: proste, ale pełne mistyki (sam tytuł cyklu, zaczerpnięty został z ezoterycznego pojęcia gnozy), Gnossiennes są melancholijne, jesienne, zmienne. Inne prace Satiego także doceniam, czasem jednak jedynie ze względu na tytuły, jakie nadawał kompozytor swym dziełom, czy to szokując, czy bawiąc. Kilka przykładów: Trois morceaux en forme de poire, pour piano à quatre mains (Trzy kawałki w kształcie gruszki na cztery ręce na pianinie), Sports et Divertissements (Sporty i rozrywki), Embryons desséchés (Wyschnięte płody). Tytuły niegodne utworów muzyki klasycznej, ale jakże godne ich autora.
Lubię położyć się w półmroku, usiąść z kawą czy z książką i posłuchać. Gdyby jesień była muzyką, brzmiałaby jak Gnossiennes. Słodko-gorzko, tragikomicznie.
[1] Jest przypis, dodany znacznie później, bo notkę tę wyszukano kilkakrotnie w wyszukiwarce pytaniem: jak wymawiać gnossiennes. Otóż odpowiedź: wymawia się gnosjen.