wtorek, 24 marca 2015

Kraków to mały Paryż

Trochę się tego spodziewałem, że w końcu wrócę do pisania bloga. To chyba dość zdrowy sposób na usunięcie pewnych zbędnych myśli, których nie chcą wysłuchiwać, zmęczeni już mną, moi bliżsi i dalsi znajomi.

Blog miał być poświęcony mojemu Paryżowi. Jednakże nazwa wcale tego nie sugeruje i mogę wypisywać sobie, co chcę. Skończyłem w ostatnim poście na kilku kwestiach multikulti, kiedy jeszcze pomieszkiwałem na moim poddaszu z przeciekającym dachem. Tydzień później miał miejsce znany wszystkim zamach na redakcję Charlie Hebdo, sesja i powrót do Polski. Trochę zamilkłem z tego względu. Ale dziś mam wreszcie wolną chwilę, więc coś tam napiszę. Chyba zostanę tzw. lajfstajlowym. Nie wiem, jaki styl życia będę promował, ale jakiś będę.

A będzie to transgresja. Popularne w dyskursie słowo (dyskurs też oczywiście modny), transgresja, bo przekraczanie, od Paryża do Krakowa, co, jak wskazuje tytuł postu, nie jest przypadkowe. Transgresja też z tego względu, że od studiów na Erasmusie i związanych z nimi problemów przeniesie się punkt ciężkości na studia doktoranckie i związane z nimi problemy.

Ale ja nie o tym, jak zwykle. Kraków to mały Paryż, bo ulice zatłoczone, bo miałem okazję być w nim przy podobnych okolicznościach przyrody, bo pojechałem na konferencję naukową i do biblioteki, a taki kilkudniowy wyjazd do Dużego Miasta to prawie jak wyprawa za granicę. Inne zwyczaje, inne środki komunikacji (tramwaje!), jedzenie po knajpach i McDonaldach, pełno hipsterów, więc człowiek czuje mentalną słomę z butów wystającą (A tu jest rozmowa, w której mówię o hipsterach, kulturze i podaję kluczowy w kuchni francuskiej przepis). I jak w Paryżu: można zjeść ramen. Czyli to prawie raj. Niestety nie jest to ramen na poziomie tego, które można znaleźć w okolicy Palais Garnier w Paryżu, ale wiadomo, na bezrybiu i rak ryba.

Generalnie sam nie wiem, co chciałem osiągnąć tą notką. Wszystko powyższe miało służyć w każdym razie jako wstęp do najważniejszej mojej chyba refleksji, która dopadła mnie podczas wyjazdu na Południe (bo przed Krakowem odwiedziłem też słynne Katowice i słynne Gliwice). A najważniejsza refleksja dotyczyła desek do prasowania. Południe różni się wieloma rzeczami, ale z deskami do prasowania miałem największą zagwozdkę, bo nie umiałem rozłożyć. Jakieś wihajstry, jakieś zakładki. U nas, wśród ziemi płaskiej, mamy deski łatwiejsze, co nie znaczy oczywiście, że gorsze.

Dla ilustracji: kawa, herbata w gliwickim antykwariacie, żeby nie było tak łyso