piątek, 31 października 2014

Gnossienne No. 1

Nie znam się na muzyce klasycznej, ale jeśli miałbym wskazać swojego ulubionego kompozytora: Erik Satie.
Nie znam się dobrze na jego twórczości, ale jeśli miałbym wskazać ulubioną kompozycję: Gnossienne No. 1. [1]

Zdaje się, że ciekawy był to człowiek. Część życia, a przynajmniej tę najciekawszą część, pomieszkiwał na Monmartrze. Przebywał także w podparyskim banlieu, Arceuil, miasteczku w którym codziennie wysiadam z pociągu, wracając do mieszkania. Jeszcze za czasów Montmartru wiódł klasyczny żywot jego rezydenta: szlajał się po kabaretach, upijał, romansował, pałał ambicjami artystowskimi. I słusznie. Jego muzyka wyróżnia się na tle innych kompozytorów jego epoki. Przynajmniej wyróżniła się dla mnie. Jego cykl zatytułowany Gnosiennes, składający się z sześciu mniejszych kompozycji jest prawdopodobnie najlepszym dziełem na fortepian, jakie słyszałem. I są jak Satie: proste, ale pełne mistyki (sam tytuł cyklu, zaczerpnięty został z ezoterycznego pojęcia gnozy),  Gnossiennes są melancholijne, jesienne, zmienne. Inne prace Satiego także doceniam, czasem jednak jedynie ze względu na tytuły, jakie nadawał kompozytor swym dziełom, czy to szokując, czy bawiąc. Kilka przykładów: Trois morceaux en forme de poire, pour piano à quatre mains (Trzy kawałki w kształcie gruszki na cztery ręce na pianinie), Sports et Divertissements (Sporty i rozrywki), Embryons desséchés (Wyschnięte płody). Tytuły niegodne utworów muzyki klasycznej, ale jakże godne ich autora.

Lubię położyć się w półmroku, usiąść z kawą czy z książką i posłuchać. Gdyby jesień była muzyką, brzmiałaby jak Gnossiennes. Słodko-gorzko, tragikomicznie.




[1] Jest przypis, dodany znacznie później, bo notkę tę wyszukano kilkakrotnie w wyszukiwarce pytaniem: jak wymawiać gnossiennes. Otóż odpowiedź: wymawia się gnosjen.

środa, 29 października 2014

Mieć ciastko i zjeść ciastko

Przez ostatnie dwa dni byłem przewodnikiem po Paryżu. Drugi to już raz, ale pierwszy na tak dużą skalę. Zawitała do miasta moja koleżanka wraz z siostrą, zaoferowałem się oprowadzić je nieco, pokazać rzeczy bardziej i mniej znane, pomóc przejść przez gąszcz uliczek i stacji metra. Mam nadzieję, że udało mi się pomóc im i nie zniechęcić swoim ciągłym poganianiem i kilkoma omyłkami, owocującymi dodatkowymi kilometrami à pied.

Ale ja nie o tym, jak zwykle. Dotychczas zwiedzałem Paryż głównie sam. Najważniejsze zabytki, póki jeszcze było wyjątkowo ciepło, widziałem z koleżanką, która także tu studiuje, ale były to głównie kościoły, ogrody, pałace czy jakieś egzemplarze małej architektury. Dużo więcej kilometrów zrobiłem jednak sam. Za każdym razem wydawało mi się, że chyba lepiej jest odwiedzać kolejne miejsca z kimś, dzielić się refleksjami, oceniać, opisywać. Teraz jednak nie jestem już taki pewien. Obserwowałem dziś jedną z moich towarzyszek, jak zatrzymuje się przed obrazami i przystaje. Zupełnie inaczej jest móc zajrzeć do galerii, by w swoim własnym tempie i skupieniu podziwiać kolejne dzieła sztuki. Ma swoje zalety zatem bycie samemu. Z drugiej jednak strony, jak już człowiek tylko napatrzy się, znajdzie ciekawy detal, chce go komuś pokazać i wtedy przydaje się ktoś, najlepiej o podobnej wrażliwości. Dylemat. Iść podziwiać obraz samemu i nie oglądać go samemu. Mieć ciastko i zjeść ciastko.

Luwr, nasz główny dzisiejszy punkt, jest miejscem, którego nie powinno zwiedzać się barbarzyńsko, pędem przez kolejne sale, galerie i schody. Dziś niestety musiałem tak "animować" naszą wędrówkę po muzeum, że odebrałem moim współtowarzyszkom pełną możliwość obcowania, tak, obcowania (choć brzmi to nieco jałowo, kiczowato) ze sztuką. Mam też jednak nadzieję, że rozpoczęta "gra w Veermery", poszukiwania stelli Hammurabiego, obgadywanie Wenus z Milo czy narzekanie na Mona Lisę sprawią, że choć trochę ułatwiły i uprzyjemniły im wizytę.

Dzięki jednej z nich zauważyłem też na jednym z moich ulubionych dzieł w Luwrze, Rembrandtowskim Rozpłatanym wole, niedostrzeżony niegdyś detal - małą tajemnicę kryjącą się na drugim planie, za co muszę oczywiście podziękować. Poniżej, wywołujący konsternację, obraz.


Źródło: http://www.artinthepicture.com/paintings/rembrandt/the-slaughtered-ox/
Rembrandt, Rozpłatany wół

poniedziałek, 27 października 2014

Flâneur

Zacznę od cytatu. Pochodzi on, co nie uchodzi w światku naukowym, z Wikipedii. Dotyczy hasła flâneur. Flâneur to
osoba należąca do subkultury, której początki przypisuje się XIX wiecznej Francji, a która później rozwinęła się również w Niemczech i reszcie Europy, na którą składało się spacerowanie, chadzanie po mieście, kontemplowanie miejskiego życia oraz wielogodzinne obserwowanie i lamentowanie na temat otoczenia.
Kultura flanerów była utożsamiana z wolnym czasem, bezcelowością i spontaniczną przygodą. Właśnie w tamtym czasie, gdy zaczęła się wyodrębniać ta subkultura, zaczęto tworzyć ozdobne witryny sklepowe, na których eksponowano towary, by zachęcić spacerowiczów do ich kupna.
Flâneur to zwyczajnie włóczęga. Istnieje także czasownik flâneur, opisujący to, co flaner robi, snując się po mniej lub bardziej ciekawych ulicach. Tym właśnie ostatnio się zajmowałem korzystając z ostatków lepszej pogody (choć dziś mamy znowu "lato" - 22 stopnie!). Najwięcej krążyłem wokół siedziby mojego wydziału w dzielnicy Saint-Germain-des-Près. Jest tu o wiele spokojniej niż na rive droite, mniej popularne zabytki (które, moim zdaniem, przyćmiewają choćby Notre Dame). Chodziłem po bulwarach, ulicach, uliczkach między kamienicami, poukrywanymi pasażami, których kocie łby pamiętają pewnie jeszcze stopy Franciszka Villona. Tutaj właśnie znalazłem moją ulubioną, idealnie paryską uliczkę - rue de Buci. Mimo że króciutka, dostarcza całej gamy spostrzeżeń zapachowych, smakowych, wizualnych - ściskają się tu bowiem restauracje francuskie, chińskie, sklepy z macarons, galerie, brasserie, bulanżerie i kilka kawiarni.
W okolicy spotkać też można coś, z czego zrobiłem sobie zabawę. W Paryżu bowiem pełno jest niewiarygodnie wyspecjalizowanych sklepów. Przy rue de Buci znalazłem właśnie na przykład sklep tylko z case'ami na telefony, sklep tylko z mrożonkami (nie są to mrożonki byle jakie, a ekskluzywne), sklep tylko z kieliszkami, sklep tylko z macarons. W innych częściach miasta znalazłem też sklep tylko z farbami dla artystów, tylko z materiałami na zasłony, tylko ze wstążkami na wielkich zwojach, wiszących w całym sklepie. Ciekaw jestem, co jeszcze dołączy do kolekcji tych małych ośrodków usług, ultraskupionych na konkretnym kliencie.
Wczoraj także, zajadając lody miętowe z czekoladą, odświeżyłem sobie film Paris, je t'aime. Składa się on z kilkunastu krótkich etiud, które mają oddawać w jakiś sposób ducha Paryża oraz poszczególnych dzielnic czy miejsc. Etiudy są lepsze i gorsze, jedna z nich jednak szczególnie mnie ujęła, bo, oglądając ją, gdzieś w głowie krążyła mi myśl, że sam mógłbym powiedzieć to, co narratorka tego fragmentu. Niżej wrzucam ten fragment, który naprawdę całkiem nieźle artykułuje to, "co się w mojej duszy gra". Zwłaszcza scena w parku I jeszcze dodam: po francusku mówię niestety gorzej od bohaterki, ale mam za to lepszy akcent :D



piątek, 17 października 2014

Najlepszy dzień

Po wojnie podjazdowej, okresie status quo, chyba mogę powiedzieć, że oswoiliśmy się z miastem. Wczoraj, jak w tytule, miałem najlepszy jak dotychczas dzień. Na całość złożyło się kilka bardzo prostych rzeczy, ale przede wszystkim - kupiłem bilet lotniczy dla mojej Mamy i Brata. Wpadną na początku grudnia. W sumie bardziej od mojego pobytu tutaj zależało mi, żeby to oni zajrzeli do tego pięknego (śmierdzącego też, oczywiście) miasta. Usta rozciągają mi się mimowolnie w uśmiechu, kiedy pomyślę, że będę mógł pokazać mojemu bratu Wieżę Eiffle'a. Kiedy opisywałem mu jej wysokość, musiałem porównać ją do najwyższego budynku, jaki dotychczas widział, a miał on... 10 pięter. Z komentarzem, że wieża jest "ze sto razy większa". Nie mieściło mu się to w głowie. Nie mogę się doczekać jego zaskoczenia :D Moja Mama jeszcze nigdy nie była za granicą, podobnie brat, ale ma kilkadziesiąt lat mniej, więc nic w tym dziwnego. Nigdy tez nie lecieli samolotem. Żałuję bardzo, że tego pierwszego lotu nie przeżyję z nimi na pokładzie, znając moich bliskich, miałbym ubaw po pachy.
Na "najlepszość" dnia złożyło się kilka mniejszych rzeczy, bardzo prostych - ciepłe, pożywne śniadanie zjedzone w spokoju, lekki i krótki deszcz, dobra pogoda, ciepło na dworze, wolny od zajęć dzień, załatwiona sprawa w dziekanacie, wycieczka po mieście (kilka zdjęć z dziś niżej). Ukoronowaniem dnia był przepyszny obiad w małej azjatyckiej restauracji w okolicy Opery Garnier - miso ramen. Uwielbiam żarcie z Dalekiego Wschodu, a w Paryżu łatwiej o nie, niż o prawdziwie francuską kuchnię.

Ten dzień był tak dobry także dlatego, że był zupełnie zwyczajny. Zupełnie jak w domu.




Jeden z pasaży wypełniony był takimi oto malowidłami, które dostrzec można jedynie z pewnego punktu. Gdy go szukałem i kręciłem się w kółko, ludzie patrzyli na mnie jak na wariata, a potem niektórzy samu zaczęli, jak zobaczyli, co się święci.

 Przecudne ramen <3

poniedziałek, 13 października 2014

Bright & shiny

Post pisany na chłodnawej posadzce mojego wydziału. Spodziewać by się można, że siedziba Faculté des Sciences Humaines et Sociales Sorbonne będzie zapierającą dech w piersiach architektoniczną perełką. I? Oczywiście, że nie. Mimo, że umiejscowiona w samym centrum, jest bardzo dziwnym, wielkim budynkiem, który, o zgrozo, z każdego fragmentu fasady krzyczy "socrealizm", a z każdego kąta wnętrz sugeruje wystrój à la późny Gierek.
Ale ja nie o tym, jak zwykle. W zasadzie to nie wiem, o czym ten wpis właściwie będzie. Chyba o tym, że dostałem miły prezent na urodziny - gdziekolwiek dziś nie pójdę, ktoś gra. W metrze załapałem się na koncert kwartetu smyczkowego na stacji Les Halles, w linii nr 5. w stronę Bobigny grało raperskie trio, a gdy wracałem, starszy pan przygrywał na akordeonie. W 11. kilkoro czarnych mężczyzn przygrywało jakieś senegalskie żwawe kawałki (z ich śpiewów zrozumiałem właśnie tylko to jedno słowo: Senegal). Chyba specjalnie pojadę też 1. na Trocadéro, bo tam zazwyczaj śpiewane są przez pewną latynoskę piosenki Adele. Dzięki niej poczuć mogę się jak w clipie do Someone like you, mimo że nie przechadzam się Pont Alexandre-III z Wieżą Eiffle'a w tle i rozwianym włosem. Paryż, zwłaszcza ten podziemny, rozbrzmiewa muzyką. Dziś będę bright & shiny, zgodnie z typologizacją postaw ludzkich wywodzoną z jednego z moich ulubionych (kiedyś) seriali. Dziś miasto jest tylko piękne. Dziś jest jak w filmie, skoro co chwila w tle pojawia się soundtrack. Dziś jest jak w filmie, zwłaszcza francuskim, akcja jakoś tam biegnie, prawie nic się nie dzieje, ale jest słońce, jest spokojnie.

Na koniec jeszcze liść. Przeleciał mi pod nogami gdzieś koło Val-de-Grâce. Myślałem, że złośliwie wykrzywia "twarz", ale tak naprawdę chyba próbuje się jakoś do mnie uśmiechnąć.



piątek, 10 października 2014

Brud, smród i Paryż

Piszący do mnie znajomi pytają: "Jak tam miasto?". Odpowiadam: "Piękne, ale śmierdzące".
Zazwyczaj szybko ripostują, że hejże, nie narzekaj, przecież jesteś w Paryżu. Zgadzam się z nimi, ale wspominam zawsze o syndromie paryskim. Jest to uczucie rozczarowania, kiedy okazuje się, że miasto tak naprawdę nie spełnia naszych oczekiwań, nie jest tak piękne, romantyczne, artystyczne, czy jakie tam byśmy chcieli, nie wygląda jak w filmach (a już na pewno nie jak kawiarnia z Amelii, która jest trochę obskurna, oczywiście kawiarnia, nie sama Amelia).
Oczywiście ilość zabytków, muzeów, cudownej architektury jest ogromna, ale wszystko to jest niestety nieco przykurzone, a czasem zwyczajnie brudne. Wiele monumentów umiejscowionych jest w pobliżu ruchliwych arterii, przez co piaskowce fasad czernieją od spalin, pełno jest przepełnionych koszy na śmieci (a te paryskie to zwykłe worki na specjalnych uchwytach, często rozerwane).
O ile jeszcze brud daje się zrzucić na "okropnych turystów" (odnoszę jednak wrażenie, że ich uświęcający stosunek do miasta nie pozwalałby na śmiecenie), to już niestety nie da się ich obarczyć winą za wszechobecny w Paryżu smród. Śmierdzi Sekwana, pośmierdują fontanny, a metro to już w ogóle symfonia złych zapachów. I jest to prawdziwy eufemizm. Nie chcę przeklinać. Nie chodzi oczywiście o zapachy z dolnych półek tanich drogerii - mam na myśli zwyczajnie smród uryny. Niektóre stacje metra czy RER-a śmierdzą tak bardzo, że się człowiek zmaga z odruchem wymiotnym. Podobnie ulice. Przedroga rue Saint-Honoré, sklepy Chloe, Zary, Vuitonna, a nawierzchnia klei się od paskudztw. Ale Królową Szczyn i Fekaliów jest chyba stacja Les Halles. Gigantyczna, wielopoziomowa, 4 linie metra, 3 linie RER-a, pełna jest zakamarków dla ustronnego lub mniej ustronnego oddawania moczu (dziś widziałem kobietę, która bez ceregieli "załatwiła się" na schodach metra Saint-Michel, taki to Paryż).
Pomyślałem - gdyby tak tylko Dante mógł zejść głęboko w paryskie odmęty - być może jego Piekło wyglądałoby nieco inaczej. I z przyjemnością czekałby, jak Paryżanie, na spłukujący ulice deszcz.
Oczywiście trochę przerysowałem, trochę generalizuję. "Moje" części miasta nie są takie straszne. Trzeba wiedzieć, gdzie nie bywać. Ciężko złośliwie nie zareagować na taki, a nie inny stan rzeczy.

czwartek, 9 października 2014

Pas encore, cz. 2

W Paryżu miałem przede wszystkim odpocząć. Od codziennego życia, studiów na piętnastu kierunkach, mniejszych i większych obowiązków, frustrujących czasem znajomości, przytłaczającego zamknięcia w stałym kręgu identycznych twarzy, tych samych linii komunikacji miejskiej, budynków i ulic. W Paryżu miałem przede wszystkim zapomnieć o tych rzeczach, które wywoływały we mnie zdenerwowanie, stres, poczucie rozczarowania.
Jak się okazało jednak: pierwsze tygodnie pobytu tutaj dostarczyły mi wszystkiego tego od czego chciałem uciec, aż w nadmiarze. Twarze i krajobrazy nie były takie same, było, co gorsza, odwrotnie. Wszystko było inne. Przeprowadzka, choć chwilowa, do innego miasta wydawała mi się w Polsce spędzać sen z powiek. I oczywiście, zgodnie z moją tendencją do rzucania się na głęboką wodę, od razu wyniosłem się do innego kraju, do jednego z największych miast Europy.
Od początku miałem także pełne dłonie roboty, która związana była z przeróżnymi administracyjnymi obowiązkami. Jak tylko pojawiłem się w dziekanacie Université Paris Descartes, spadła na mnie lista zadań do wykonania, dokumentów do zebrania, umówionych spotkań do zrealizowania. I wiecie co? Nic nie załatwiłem. Do biura, w którym miałem złożyć wniosek o specjalne studenckie ubezpieczenie, nie doszedłem na czas, gubiąc się w niemal identycznych uliczkach 5. dzielnicy. Największej frustracji dostarczyła mi jednak próba skserowania paszportu i kliku innych szpargałów. Francuzi bowiem nie mają pod uniwersytetami dedykowanej kopiowaniu siatki małych lokali usługowych. Ksero tutaj to system zwariowany, do którego trzeba wyrobić kartę, doładować ją i następnie stanąć za wielką maszyną w bibliotece. Wszystko to, a także szok kulturowy, śmierdzące powietrze, chłód i głód sprawiały, że chciałem rzucić studia w Paryżu w kąt i wracać, póki nie wydałem stypendialnych pieniędzy. Ale zostałem, przecież wszyscy tak mają na początek. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Co rusz zaglądałem do dziekanatu i odpowiadałem tylko pas encore, choć pierwszym razem to było błędne non encore, bo zapomniałem jak się 'jeszcze nie' po francusku mówi. Ostatecznie, gdy już zdobyłem potrzebne dokumenty przyszła pora na pierwszą formalność - inscription administrative. Budynek, który pełni rolę, ja wiem, rektoratu mojej uczelni, przy rue de l'École-de-Médecine był akurat najprzyjemniejszym miejscem. Stary zabytkowy gmach, przemili studenci pomagający w uzyskaniu legitymacji studenckiej - najbardziej potrzebnego mi na początek dokumentu.
Druga część podchodów związanych z papierologią dotyczyła mojego planu zajęć i inscription pédagogique. Podczas studiów w ramach Erasmusa chodzi o to, by, wyjeżdżając, znaleźć w uczelni przyjmującej odpowiedniki zajęć, które realizowałbym w Polsce. Oczywiście we wszystkim tym jest pewna doza frywolności, bo studiując tutaj twarde, teoretyczne science du langage, językoznawstwo, oczywistym jest, że nie znajdę odpowiedników dla zajęć na których zwyczajnie uczę się francuskiego. Tutaj uczę się o języku francuskim, czy o języku jako zjawisku w ogóle. Każdy kto wyjeżdża na Erasmus przygotowuje dokument, w którym przedstawia swoje zajęcie na uczelni rodzimej i zagranicznej oraz te, które musi zaliczyć po powrocie. Po przyjeździe weryfikuje się te wybrane, ustala plan i... oczywiście zmienia. A to nie pasują godziny, a to zajęcia są nudne albo za trudne. Ja także zmieniłem i sprawdziłem plan. Jak się okazało, wybrane przeze mnie zajęcia były w innym miejscu niż główna siedziba wydziału przy 45 rue des Saints-Pères, w samym sercu Paryża, 15 minut spacerem od Luwru, 20 minut od katedry Notre Dame. Wszystkie moje wykłady i ćwiczenia były bowiem w Boulogne na przedmieściach Prawdziego Paryża. No nic. Przebolałem i chodziłem.
Po tygodniu zajęć, ustaleniu ostatecznie planu, udałem się do dziekanatu a tam... wyszło, że żadne z wybranych zajęć nie są dla mnie. Musiałem jeszcze raz, a zaczynał się już trzeci tydzień zajęć, zacząć irytujący proces układania, chodzenia, sprawdzania o czym są zajęcia, czy są trudne, czy uda się znaleźć odpowiedniki. I tak o to chodzę trochę na zajęcia z odpowiedników naszego licencjatu, trochę z magisterki. Łącznie 9 godzin (w Polsce miałbym pewnie ze 4 razy tyle, więc całkiem to pocieszające).
Dziś w sumie wszystkie formalności są już domknięte, choć oczywiście pas encore. Brakuje mi jeszcze tylko jednego podpisu, skanu i maila do biura wymian międzynarodowych w KUL. Wtedy spokojnie będę mógł zacząć denerwować się kolejnymi obowiązkami, między innymi referatem z argotologie czy dossier z sociolingistique. A w poniedziałki w okienku między zajęciami chodzić do Luwru i snuć się po jego korytarzach.

wtorek, 7 października 2014

Argot, verlan, ch'ti

Jednym z problemów, na jakie natyka się każdy student filologii romańskiej, który wybiera się do Francji, i to bez znaczenia, czy jedynie jako turysta, czy może jako student Erasmusa, i to w każdej części Francji, jest, co nie zaskakujące, problem z językiem francuskim.
Nauczany bowiem po uniwersyteckich salach język różni się piekielnie od tego, który rzeczywiście używany jest na co dzień na ulicach. To, czego się nas uczy, określa się pięknie jako "szkolną francuszczyznę", pełna jest ona poprawnych, klasycznych, czystych form, właściwej wymowy i zasad gramatycznych. Na miejscu, okazuje się jednak, że nasi interlokutorzy, zwłaszcza Ci młodsi, zwyczajnie mówią byle jak, a bardzo często odwołują się do jakiegoś slangu (argot) młodzieżowego. Moja uwaga to oczywiście truizm. W polszczyźnie istnieje identyczne zjawisko, im większa różnica wieku, światopoglądu, wykształcenia czy obszaru zamieszkania, tym trudniej dwóm jednostkom się porozumieć.
Dziś właśnie chciałem powiedzieć o kilku rzeczach, które mnie zaciekawiły w kontekście języka. Termin argot, czyli slang, nie będzie mnie tu bardziej zajmował, bo każdy z nas, czy to student, czy pracownik korporacji (popularne określenie, "korpo", to oczywiście także slang), gracz na platformach internetowych czy kierowca korzystający z radia CB posługują się jakimś własnym kodem językowym, który ciężko zrozumieć innym użytkownikom, nie ma więc sensu bym opisywał jakieś problemy argotologii.
Ciekawe zjawisko językowe, które pojawiło się we Francuszczyźnie już w XIX wieku, to tzw. verlan. Chodzi mianowicie w nim o to, że pewne słowa dzieli się mniej więcej w połowie, a powstałe części zamienia kolejnością, i tak na przykład merci 'dziekuję' daje cimer, femme 'kobieta' daje meuf, mec 'facet' daje keum. Co ważne, zamienia się formy wymawiane, a dopiero potem pisane, dlatego czasem powstają takie różnice w zapisie, a nie jedynie przestawianie liter. Sama nazwa verlan powstała przez zamianę l'envers, co znaczy 'odwrotnie'. Niestety, zjawisku temu podczas nauki języka na uniwersytecie poświęcono na zajęciach, przynajmniej u mnie, jakieś... 5 minut, a przecież to poważna kłoda rzucona pod nogi dla nienatywnego użytkownika języka, wywołująca wiele językowych nieporozumień.
Inna sprawa, o której chciałbym wspomnieć, to dość zabawne (o tym dlaczego może być zabawne, będzie na samym końcu) zjawisko językowe - patois - czyli dialekt czy język regionalny, jakim jest ch'ti. Używa się go we francuskim regionie Nord-Pas-de-Calais, w mieście Lille, a także na przykład w Belgii. Problem ze ch'ti jest dla Francuza taki, jak dla Polaka problem z językiem kaszubskim - czasem nie sposób zrozumieć, o co chodzi rozmówcy, w innym wypadku wydaje się nam, że coś zrozumieliśmy, a w efekcie jesteśmy w błogiej nieznajomości prawdziwego znaczenia. Trudności, jakie wiążą się ze ch'ti, to odmienna od francuszczyzny ogólnej fonetyka i leksyka.
Jest także inny problem. Ch'ti mawia się na północy kraju, którą stereotypicznie uznaje się za lodowatą i dziką. Taką opinie mają oczywiście Południowcy (problem ten można porównać do wyobrażeń i podziałów na Polskę A i B). Wracając do sedna - Ci zatem, którzy mieszkają na Północy, nie dość, że nieokrzesani i dzicy, to jeszcze mówią jakimś bełkotliwym, niezrozumiałym językiem. Stereotyp króluje. W tym miejscu chciałbym wyjaśnić aluzję do tego, dlaczego ch'ti może być czymś zabawnym, otóż w 2008 roku nakręcono komedię Bienvenue chez les Ch'tis (Jeszcze dalej niż Północ), która dotyka tego problemu, i która w genialny sposób wyśmiewa wspomniane przeze mnie stereotypy, jednocześnie pokazując, czym w ogóle ch'ti jest. Film ten był we Francji kasowym hitem, sam widziałem go kiedyś na zajęciach i szczerze Wam go polecam na jakiś jesienny wieczór; dobra zabawa (jak w lekkich francuskich filmach) gwarantowana, jeśli obejrzycie, dajcie znać, co o produkcji myślicie.
Prezentuję Wam także krótki trailer (niestety napisy próbują oddać różnicę miedzy zwykłym francuskim a ch'ti, i wychodzi to bardzo prymitywnie, ale film wart uwagi!):

 

Na sam koniec wspomnę jeszcze o mojej inspiracji dla tego posta - kiedy wszedłem do Casino (trochę jak nasza Stokrotka, z tym samym kwiatkiem w logo), na półce zauważyłem produkt ze zdjęcia poniżej. Musiałem spróbować!




niedziela, 5 października 2014

Château de Versailles


Łatwo spostrzec, jadąc linią C paryskiego RER-a, że odległy od Paryża Wersal, mimo iż znajduje się w odległej, bo czwartej strefie aglomeracji, jest jednym z punktów must see turystów. Wysiadając na ostatniej stacji, Chateau Versailles Rive Gauche, przed nami już tylko kilka (no, może nawet kilkadziesiąt) kroków do rezydencji królów Francji. Zbudowany za panowania Ludwika XIV zespół pałacowo-ogrodowy jest poważnym wyzwaniem strategicznym, ilość komnat i pomieszczeń, schodów, alejek i tarasów do przejścia jest ogromna. O ile pałac jeszcze nie sprawia większych trudności, o tyle ci, którzy nie są za pan brat z pieszym trybem życia, mogliby mieć poważne problemy z próbą zachwycania się z pełnymi zakamarków ogrodami. Nie muszą się jednak martwić, możliwe jest wynajęcie rowerów, niby-golfowych samochodzików czy nawet przejechanie się czymś na kształt kolejki. Nie polecałbym jednak tego rozwiązania, zbyt dużo można by na takiej zmechanizowanej wizycie stracić.

Wygląda imponująco, ale to jednak tylko złota farba. Komentarz Oli, współzwiedzącej: "Kicz".



Wracając jednak do pałacu - zanim przyjdzie co do czego, trzeba odstać swoje w kolejce do wejścia, a muszę przyznać, że była to najdłuższa kolejka z tych, w których było mi dotychczas dane w Paryżu stać (choć przesuwała się znacznie żwawiej od kilkakrotnie krótszej kolejki na wieże katedry Notre Dame). Kiedy już znalazłem się w środku, pierwsze sale zrobiły na mnie niezłe wrażenie, zwłaszcza kaplica koronacyjna, znajdująca się w prawym skrzydle. Później, niestety, czułem się trochę rozczarowany. Cały pałac oraz jego wnętrza sprawiają wrażenie nieco skansenowe, przykurzone, duszne. Sprzyja temu oczywiście ogrom przewijających się przez sale turystów, ale bardzo dziwi mnie także jakaś doza zaniedbania pałacowych wnętrz. Nawet legendarna Galeria Zwierciadlana z bliska nie robi takiego wrażenia, jakiego można by się spodziewać. Prawdę mówiąc, dużo bardziej oszołamiające wrażenie zrobił na mnie Zamek Lubomirskich w Łańcucie (choć Wersalowi nie brak także szokujących efektów wnętrzniarskich, jak dywan w panterkę [!] w apartamentach królowej). Zwracam na to uwagę, mając w głowie kołaczące się przysłowie "cudze chwalicie, swego nie znacie", które zaskakująco często jest jedną z refleksji podczas poznawania Paryża.

Kaplica koronacyjna

Apartamenty. Zaklepałem tę miejscówkę.

Galerie des Glaces


O ile pałac wersalki był, ni mniej, ni więcej, jak poprawną atrakcją turystyczną, o tyle gigantyczny kompleks ogrodowy zachwycił mnie bardzo. Mimo, że nie jestem zwolennikiem ogrodów typu francuskiego, z przystrzyżoną do perfekcji trawą i wymierzonymi parterami, sposób w jaki skonstruowano ogród, pozwala na bawienie się jego odkrywaniem. Od głównej alei z widokiem na Grande Canale, odchodzi bowiem mnóstwo alejek z poukrywanymi fontannami, pomnikami, świątynkami, klombami i mnóstwem przeróżnych atrakcji. Mimo, że nie odwiedziłem ogrodów w sezonie gdy nasadzenia pękają w szwach kolorami i bogactwem, to i tak miałem szansę podziwiać kwietne kompozycje, w których znaleźć można nawet tak wyszukany rośliny jak... kapusta.


Widok na Oranżerię i Staw Szwajcarski


Najbardziej interesujące były jednak elementy małej architektury. Początkowo byliśmy, wraz z moją znajomą, bardzo rozczarowani faktem, że wszystkie fontanny były nieczynne. W pewnym momencie jednak, przy jednym z większych basenów, zauważyliśmy jakieś poruszenie. Okazało się, że akurat odbywać się będzie jeden ze spektakli określanych jako eaux musicales, które są przedsięwzięciami inkorporującymi żywioł wody oraz muzykę (poniżej znajdziecie fragment jednego z takich przedstawień oraz mój inteligenty komentarz). Później udało się nam także załapać także i na inne wodne atrakcje, gdyż fontanny uruchamiane są jedynie na dwie godziny, od 15:30 do 17:30. Szybko więc przebiegliśmy jeszcze do kilku wcześniej nieanimowanych miejsc oraz obejrzeliśmy te, które jeszcze były przed nami. Jeszcze jedną wartą docenienia rzeczą w ogrodach, jest nasycenie ich muzyką, Każdy z działów, tak zwany bosquet, rozbrzmiewał dźwiękami muzyki klasycznej oraz opery, dźwiękami sączącymi się z niemożliwych do zlokalizowania głośników.




Oprócz poprawnego Wersalu oraz zachwycających ogrodów, zajrzeliśmy także do Grand i Petit Trianon oraz Domeny Marii Antoniny, znajdujących się również na terenie kompleksu pałacowego, ale o nich nieco później.

Na koniec jeszcze nasze zdjęcie i wniosek ogólny: na zdjęciach to wszystko wygląda dużo lepiej, podobnie jak i Paryż, piękny w każdym filmie.

Trochę mało widać, ale to jednak selfie w Wersalu




piątek, 3 października 2014

Musée du quai Branly

Zacznę od retrospekcji: będąc w Kołomyi na Ukrainie, odwiedziłem muzeum sztuki huculskiej. Wzornictwo, choć dość odległe kulturowo, przypadło mi do gustu. Było to największe muzeum etnograficzne, do jakiego było mi dane trafić i wywarło na mnie pewne wrażenie. Dziś z kolei trafiłem do Musée du quai Branly, które Wikipedia określa bardzo zgrabnie jako "muzeum kultur pozaeuropejskich", a jego zbiory są jeszcze bardziej "odjechane". Pomimo, że muzeum znajduje się tuż przy Sekwanie, 5 minut spacerem od Wieży Eiffle'a, to jest to jedno z tych miejsc, do których trafiają jedynie paryscy wyjadacze, etnoświry, czy ludzie, którzy mają darmowe bilety (tak było ze mną, choć etnograficzne zbiory chętnie oglądam). W porównaniu do zatłoczonego Centre Georges Pompidou czy do Luwru, wydaje się, że po korytarzach hula wiatr, a Muzealnych Strażników Pokoju jest więcej, niż gości. Zbiory podzielone są na cztery części: Oceania, Ameryki, Afryka, Azja. To, co mnie najbardziej zdziwiło, to chyba fakt, że bez znajomości rozłożenia eksponatów, nie miałbym do końca pewności, na którym kontynencie się aktualnie "znajduję". Sztuka prezentowana bowiem w muzeum, pochodząca z przeróżnych zakątków świata, ma nad wyraz wiele "miejsc wspólnych", jak to lubią określać humaniści. Zwłaszcza, najbardziej moim zdaniem porywająca, sztuka pogrzebowa (od masek nagrobnych do kamiennych stelli) oraz sztuka "rytualna", że tak to określę z braku lepszego terminu, wydaje się w jakiś sposób tożsama, przynajmniej dla mnie, a żaden ze mnie specjalista z etnografii czy historii sztuki. Dodaję kilka zdjęć z randomowymi magicznymi krzyżami, kamiennymi płytami, kryształowymi czaszkami.



 

Przerywamy program



Całkiem pozytywnie zaskoczyła mnie ilość pierwszych "wejść" na mojego "bloga" [1]. Czuję, że muszę pisać/myśleć przez nawiasy, bo ta blogowa rzeczywistość jest dla mnie jeszcze jakaś dziwna, nieokreślona i intrygująca, jak niektóre produkty, które widziałem przedwczoraj w markecie w dziale fruits de mer (z najdziwniejszą na czele rzeczą - pouce-pieds lub żywymi, acz ogłuszonymi, rakami). Blogosfera = owoce morza. Godne Homera porównanie.

Tyle, że ja nie o tym. Ja chciałem o Francji. Z rana będzie o nieco melodramatycznym, choć i pobudzająco-energatyzującym epizodzie francuskich talent shows, jakim jest zabłyśnięcie gwiazdy pani Juliette Moraine. W radiach jej piosenek nie grywają, ale możecie zrobić jej kilka wejść, słuchając świetnego, moim zdaniem, nagrania, w którym coveruje legendarne Bang Bang: https://www.youtube.com/watch?v=jaeWCFGd9mY



A ja zbieram się rozwiesić pranie z pralki na żetony, załatwić kilka spraw w mieście, by potem posiedzieć przy Juliette w Jardins du Luxembourg, moim chyba ulubionym ogrodzie, z książką w ręce i wygrzewając się w słońcu.
Dobrej kawy, spokojnego dnia.



[1] Tak, przypisy też będą. PS pasjami czytuję statystyki, a tu, w pewnej zakładce, mam całkiem własne!

czwartek, 2 października 2014

Pas encore, cz. 1

Ostatecznie trafiłem do Francji.
Niedawno minął pierwszy tydzień mojego tutaj pomieszkiwania. Hasło kluczowe tego okresu pas encore, 'jeszcze nie'. Różne miało to swoje realizacje.
1. Zanim doleciałem do Francji, dwukrotnie odwołano mój lot. Oczekując na wiadomość od Air France, nie spałem z nerwów po nocach, żegnałem się i dzwoniłem jedynie w kółko do kilku osób, tłumaczyłem napotkanym znajomym: "Jeszcze nie". Jeden z moich nauczycieli akademickich, widząc mnie na korytarzu uczelni w Lublinie, zagadał: "Pana miało już tutaj nie być".
2. Kiedy już ostatecznie wyleciałem do Francji z przesiadką w Pradze, dzięki jakiejkolwiek próbie wyekspediowania mnie przez pogrążone w strajku linie lotnicze, okazało się, że mój bagaż, owszem, został nadany z Warszawy do Pragi, ale już z Pragi do Paryża niekoniecznie, tak więc do ostatnich minut nie wiedziałem, czy już lecę dalej, czy jeszcze nie, jak sytuacja się rozwiążę i gdzie w ogóle mój bagaż jest. Ostatecznie udało się komplikacje rozwiązać i w rekordowo krótkim czasie przeszedłem odprawę, biegając jak wariat po terminalu, wsiadłem do samolotu, po to, by w blasku przepięknego słońca wylądować w Paryżu.
3. Kiedy jechałem z lotniska do Bagneux, w którym miałem przenocować, byłem przerażony. Paryż z okien RER-a wydawał się zwyczajnie brzydki, wagon brudny, moi współpasażerowie nieco mnie przerażali. Trochę lepiej było, gdy pociąg zjechał pod ziemię. Miasteczko Bagneux i okolice, w których się zatrzymałem, także nie były zachwycające. Wyglądały jednak bardziej zachęcająco niż z lekka przemysłowe krajobrazy północnej strony Paryża i tamtejsze przedmieścia.
4. Miałem zatrzymać się w Foyer Maksymiliana Kolbe na jedną noc, a potem przenieść się do akademika. Ostatecznie jednak okazało się, że, jeśli zaczekam tydzień, mógłbym dostać pokój we Foyer (które, co ciekawe, jest rodzajem pensji dla... panien). Odpowiadała mi taka sytuacja. Czynsz jest o wiele mniejszy, okolica porządniejsza  od legendarnej 18 dzielnicy Paryża, Foyer posiada nawet kawałek ogródka, w którym pomieszkują dwa koty i kilka królików (!). Po rozmowie z siotrą dyrektor okazało się, że pokój dostanę, ale... jeszcze nie. Miałbym zaczekać tydzień, który mógłbym przetrzymać na dostosowanej do mieszkania werandzie. Tak właśnie się stało pierwszej i drugiej nocy trochę tam zmarzłem, ale później pogoda znacznie się poprawiła. Dziś siedzę już w swoim idealnie paryskim pokoju na poddaszu, otoczony już baaardzo swojskim artystycznym bałaganem własnym.
5. Następne pas encore to już problemy na uczelni, które dziś osiągnęły swoje apogeum, ale o tym napiszę trochę później.

Jeśli chodzi o bloga w ogóle napiszę więcej o Paryżu, o Francji, o xero, stołówkach i koszach na śmieci, bo są to rzeczy, które, wierzcie, potrafią człowieka zaskoczyć. Będę pisał też pewnie trochę o smutkach i żalach, ale także radościach i zachwytach (jak wtedy, gdy wracałem z miasta i pomyślałem, że wysiądę na Trocadéro i popatrzę na słynną Dame de Fer).