czwartek, 9 października 2014

Pas encore, cz. 2

W Paryżu miałem przede wszystkim odpocząć. Od codziennego życia, studiów na piętnastu kierunkach, mniejszych i większych obowiązków, frustrujących czasem znajomości, przytłaczającego zamknięcia w stałym kręgu identycznych twarzy, tych samych linii komunikacji miejskiej, budynków i ulic. W Paryżu miałem przede wszystkim zapomnieć o tych rzeczach, które wywoływały we mnie zdenerwowanie, stres, poczucie rozczarowania.
Jak się okazało jednak: pierwsze tygodnie pobytu tutaj dostarczyły mi wszystkiego tego od czego chciałem uciec, aż w nadmiarze. Twarze i krajobrazy nie były takie same, było, co gorsza, odwrotnie. Wszystko było inne. Przeprowadzka, choć chwilowa, do innego miasta wydawała mi się w Polsce spędzać sen z powiek. I oczywiście, zgodnie z moją tendencją do rzucania się na głęboką wodę, od razu wyniosłem się do innego kraju, do jednego z największych miast Europy.
Od początku miałem także pełne dłonie roboty, która związana była z przeróżnymi administracyjnymi obowiązkami. Jak tylko pojawiłem się w dziekanacie Université Paris Descartes, spadła na mnie lista zadań do wykonania, dokumentów do zebrania, umówionych spotkań do zrealizowania. I wiecie co? Nic nie załatwiłem. Do biura, w którym miałem złożyć wniosek o specjalne studenckie ubezpieczenie, nie doszedłem na czas, gubiąc się w niemal identycznych uliczkach 5. dzielnicy. Największej frustracji dostarczyła mi jednak próba skserowania paszportu i kliku innych szpargałów. Francuzi bowiem nie mają pod uniwersytetami dedykowanej kopiowaniu siatki małych lokali usługowych. Ksero tutaj to system zwariowany, do którego trzeba wyrobić kartę, doładować ją i następnie stanąć za wielką maszyną w bibliotece. Wszystko to, a także szok kulturowy, śmierdzące powietrze, chłód i głód sprawiały, że chciałem rzucić studia w Paryżu w kąt i wracać, póki nie wydałem stypendialnych pieniędzy. Ale zostałem, przecież wszyscy tak mają na początek. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Co rusz zaglądałem do dziekanatu i odpowiadałem tylko pas encore, choć pierwszym razem to było błędne non encore, bo zapomniałem jak się 'jeszcze nie' po francusku mówi. Ostatecznie, gdy już zdobyłem potrzebne dokumenty przyszła pora na pierwszą formalność - inscription administrative. Budynek, który pełni rolę, ja wiem, rektoratu mojej uczelni, przy rue de l'École-de-Médecine był akurat najprzyjemniejszym miejscem. Stary zabytkowy gmach, przemili studenci pomagający w uzyskaniu legitymacji studenckiej - najbardziej potrzebnego mi na początek dokumentu.
Druga część podchodów związanych z papierologią dotyczyła mojego planu zajęć i inscription pédagogique. Podczas studiów w ramach Erasmusa chodzi o to, by, wyjeżdżając, znaleźć w uczelni przyjmującej odpowiedniki zajęć, które realizowałbym w Polsce. Oczywiście we wszystkim tym jest pewna doza frywolności, bo studiując tutaj twarde, teoretyczne science du langage, językoznawstwo, oczywistym jest, że nie znajdę odpowiedników dla zajęć na których zwyczajnie uczę się francuskiego. Tutaj uczę się o języku francuskim, czy o języku jako zjawisku w ogóle. Każdy kto wyjeżdża na Erasmus przygotowuje dokument, w którym przedstawia swoje zajęcie na uczelni rodzimej i zagranicznej oraz te, które musi zaliczyć po powrocie. Po przyjeździe weryfikuje się te wybrane, ustala plan i... oczywiście zmienia. A to nie pasują godziny, a to zajęcia są nudne albo za trudne. Ja także zmieniłem i sprawdziłem plan. Jak się okazało, wybrane przeze mnie zajęcia były w innym miejscu niż główna siedziba wydziału przy 45 rue des Saints-Pères, w samym sercu Paryża, 15 minut spacerem od Luwru, 20 minut od katedry Notre Dame. Wszystkie moje wykłady i ćwiczenia były bowiem w Boulogne na przedmieściach Prawdziego Paryża. No nic. Przebolałem i chodziłem.
Po tygodniu zajęć, ustaleniu ostatecznie planu, udałem się do dziekanatu a tam... wyszło, że żadne z wybranych zajęć nie są dla mnie. Musiałem jeszcze raz, a zaczynał się już trzeci tydzień zajęć, zacząć irytujący proces układania, chodzenia, sprawdzania o czym są zajęcia, czy są trudne, czy uda się znaleźć odpowiedniki. I tak o to chodzę trochę na zajęcia z odpowiedników naszego licencjatu, trochę z magisterki. Łącznie 9 godzin (w Polsce miałbym pewnie ze 4 razy tyle, więc całkiem to pocieszające).
Dziś w sumie wszystkie formalności są już domknięte, choć oczywiście pas encore. Brakuje mi jeszcze tylko jednego podpisu, skanu i maila do biura wymian międzynarodowych w KUL. Wtedy spokojnie będę mógł zacząć denerwować się kolejnymi obowiązkami, między innymi referatem z argotologie czy dossier z sociolingistique. A w poniedziałki w okienku między zajęciami chodzić do Luwru i snuć się po jego korytarzach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz